sobota, 9 stycznia 2010

Gwiazdkowe remanenty

Jutro kończy się liturgiczny okres Bożego Narodzenia, można więc zrobić inwentaryzację towarów spod choinki, któe nam przyniósł Aniołek na Gwiazdkę
(bądź św. Mikołaj, Dziadek Mróz czy Gwiazdor).

Tym bardziej, że niektóre choinki po uszczęśliwieniu nas w święta, muszą emigrować w swoje choinkowe zaświaty.

Na przykład moja "prawdziwa choinka" stojąca w salonie,  śliczna w kształcie, o zgrabnych gałązkach, zlekceważyła fakt, że święta są jej  przeznaczeniem i popełniła samobójstwo, zastosowawszy strajk głodowy! Nie chciała pić wody (której miała pod dostatkiem i którą wszystkie choinki z poprzednich lat piły łapczywie z tego pojemnika). W związku z czym wygląda jak choinka baby jagi i żeby mnie tak nie kojarzyć, czym prędzej muszę ją wynieść z domu.
A  druga, niby   "pseudo-choinka", bo  posiadająca tylko dwa wymiary (wysokość, szerokość i ewentualnie dodatkowy: płaskość), złożona z dwóch gałęzi,  stoi dumnie, wygląda jak prawdziwa i chłepce wodę łapczywie. I pewnie wytrzyma do Matki Boskiej Gromnicznej.
I jak tu z nimi się dogadać?

Ale do rzeczy...

Prezent, który chcę pokazać nie należy (już) do mnie, ale ponieważ pomagałam Aniołkowi zanieść go pod choinkę... więc mogę go pokazać... ;)




Należy on już do pewnej sympatycznej osóbki, której czarne oczy zauroczyły mojego Pierworodnego. Do tego stopnia go zauroczyły, że razem sprawili sobie miniaturkę, która również ma czarne oczy i za kilkanaście lat połamie wiele męskich serc. Ale o niej przy następnej okazji...

Do rzeczy... bo te dygresje mnie dziś zamęczą...

otóż ta urocza skrzyneczka to efekt genialnej myśli jakiegoś rzemieślnika
(bądź cierpliwości jego żony, która marudziła mu nad uchem dopóty, dopóki nie uznał, że jej pomysł, aby jej w końcu zrobił porządne pudełko na przybory do szycia, jest świetny i można nawet na nim zarobić),
zaprojektowana tak, żeby w końcu przestały się mieszać wszystkie nici, gubić igły, plątać agrafki!


 
 


Ma trzy poziomy, najniższy bez przegródek, aby zmieścić duże nożyce, szydełka, druty, oraz dwa poziomy  z przegródkami.
Mam nadzieję, że będzie tak praktyczny, na jaki wygląda.

Wnętrze jest wyłożone przyjemną w dotyku, fakturową tapetą winylową udatnie imitującą naturalny korek. Wieko z widoczkiem polakierowane jest lakierem TouchMe, który to lakier nazwę ma bardzo adekwatną do swoich właściwości. Mianowicie ma się ochotę bez przerwy go dotykać, dotykać i głaskać. W dotyku jest jak.. jak... jak... nie wiem, jak to powiedzieć... jak zamsz? welur? aksamit?


 

 Gdyby ktoś pytał o motyw, to jest to trójwarstwowa serwetka obiadowa, w całości...

...

czwartek, 7 stycznia 2010

Brownies in a jar czyli ciasto w słoiku


Zainspirowana przez cyryllę zrobiłam dla sympatycznej pary w ich blackjackową rocznicę ślubu prezent do samodzielnego wykonania, czyli "ciasto w słoiku".




Pomysł u cyrylli zachwycił mnie oryginalnością, urodą i dowcipem.
Jak je zobaczyłam na zdjęciu przez dłuższą chwilę w ogóle zastanawiałam się, jak smakuje i jak się je takie ciasto ze słoika, zanim zorientowałam się, że nie jest to gotowe do zjedzenia ciasto ;)


 

W ogóle niech żyją niektóre odmiany łańcuszków typu "jedna pani drugiej pani", bo właśnie tak się rozprzestrzeniają fajne pomysły.
Niefajnym  zaś na pohybel!
A tutaj jedna pani marzek drugiej pani cyrylli i już jest u Migoshi... ;)))





 
 

Pozwolę sobie więc dalej puścić w obieg ten przepis:

Składniki:
do litrowego (0,9 l) słoika


1+1/8  szklanki mąki (podzielone na 3 części)
1/3  szklanki kakao (ja dałam pół na pół zwykłego i bardzo ciemnego)
2/3 szklanki zwykłego cukru
2/3 szklanki cukru brązowego (ja dałam trzcinowy jasnobrązowy typu Demerara i trzcinowy bardzo ciemny z melasą Dark Muscovado)
2/3 łyżeczki soli
1 tabliczka posiekanej czekolady gorzkiej
1 tabliczka posiekanej czekolady białej (ja dałam białą waniliową)
1/2 szklanki posiekanych orzechów włoskich
i dodałam cukier waniliowy,
bo oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wprowadziła jakiś swoich "ulepszeń" ;)

do tego instrukcja:

wymieszać wszystkie składniki ze słoika, dodać  3 jajka i 2/3 szklanki oleju, i piec 20 -25 minut w temperaturze 180 stopni C.

Ciasto jest klasycznie wilgotne, po amerykańsku ciężkie i po prostu pyszne!

Ja dodałam jeszcze przepis na dobrze wypieczoną miłość, który każdemu polecam:

Wziąć łyżeczkę modlitwy - ale nie żałować, taką dużą, aby nadała całemu dniu woń Ducha nadprzyrodzonego.
Dać porządną garść cierpliwości i zmieszać z utłuczoną masą dobroci - nigdy jej nie jest za dużo.
Do smaku soli mądrości przechowywanej w naczyniu roztropności.
Wanilia dobrego humoru i skórka pomarańczowa życzliwego uśmiechu podnosi smak.
Przydadzą się też rodzynki opanowanych nerwów i spokoju, a za to wystrzegać się za wszelką cenę gorzkich migdałów.
Przyprawę tę podsypać dobrą dozą miłości własnej zmiażdżonej na proszek w moździerzu pokory.
Ciasto wymieszać starannie ręką odpowiedzialności, sumiennie rozwałkować.
Przełożyć konfiturami dobrych uczynków -
wsunąć w piec Żarliwej Miłości Boga i bliźniego.

Uwaga!
nie podawać z egoizmem... 




A bardzo dawno, dawno temu (ponad 10 lat!!!) robiłam ku ozdobie takie oto słoiki do kuchni.

Krakowskim zwyczajem, jak zaległy na szafkach kuchennych, tak stać będą zapewne do dnia sądu ostatecznego. Bo tu się tak szybko rzeczy nie wyrzuca. Wiele z nich pamięta jeszcze c.k. Galicję... Te słoik z lewej - oryginalny Wecka sprzed II. wojny, butelka wyszperana w babcinej spiżarni na pewno starsza ode mnie...

Usypywałam wzorki (pomagając sobie patyczkiem szaszłykowym w celu uzyskania "sopli") z kaszy manny, kukurydzianej, gryczanej, grochu, maku itp.
I żeby nie zalęgło się tam robactwo wierzch zasypywałam warstwą soli. I sprawdziło się to doskonale. W ciągu tych 10 lat miewałam mole czy inne paskudztwa (z wstydem się przyznaję) w różnych, bardzo szczelnych miejscach, ale nigdy w tych słoikach.


środa, 6 stycznia 2010

Czwarty król

uroczystość Objawienia Pańskiego (Trzech Króli)
...

Mówią, że był i czwarty król...

Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon.
Wiedział, że to ma być Król Miłości.
I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał.
Gwiazda wskazywała drogę.
Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą – jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa? Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko. Ale to jego „wszystko” było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę.
Gwiazda go prowadziła.
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon.
Ale tak nie było...
Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje „czarna śmierć” – cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej.
I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś. To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry. – Zatrzymać się – rozkazał. Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi: – Uciszcie się. Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział: – Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją. Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom. Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy. Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś. Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza – nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony. Namyślał się, co robić – wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła.
Ale gwiazda wciąż świeciła.
Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb – najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze. I poszedł.
Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto – znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami – chciał je przejść jak najprędzej. Nie lubił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło – kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić. I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział: – Chcę kupić od ciebie tych ludzi. Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł: – Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał: – Ile chcesz za ten kamień? On odpowiedział: – Chcę tych ludzi. – Weź sobie wszystkich – usłyszał. Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku: – Jesteście wolni, wracajcie do domu. W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: „Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi”.
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę.
Gwiazda świeciła.
Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: „Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?
I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości. I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy.
Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, siłą?
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. 
Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży. Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas – drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki...
W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: „I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?
Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu:
Jezus Nazareński Król Żydowski
i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał.
Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża. Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje.
Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on – stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki, że dla Niego to, co zrobił po drodze, jest cenniejsze niż klejnoty, które rozdał… że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata. Poczuł się szczęśliwy – tak bardzo, jak może czuć się tylko ten, kto wie, że nie zmarnował życia.
Jak błysk przemknęła myśl: tutaj jest cel, do którego pielgrzymowałem przez całe życie. Ten Człowiek jest Królem ludzi i Zbawieniem świata, na którym oparłem swoją tęsknotę, którego spotkałem we wszystkich utrudzonych i obciążonych…
Z tłumem ludzi został zapędzony na wzgórze, na którym stały trzy krzyże.
Ponad środkowym krzyżem jaśniała gwiazda.
Król opadł pod krzyżem na kolana.
W jego otwarte ręce spadły wtenczas trzy krople krwi. Były bardziej lśniące niż szlachetne kamienie, niż jego rubin… Spokojny blask zachwytu i radości rozpromienił jego twarz jak pierwszy promień wschodzącego słońca padający na ośnieżony szczyt. Z jego piersi wydobyło się ostatnie długie westchnienie ulgi.
Podróż dobiegła końca.
Dary zostały przyjęte.
Czwarty mędrzec ze Wschodu odnalazł wreszcie Króla…

...

/wg. ks. M. Malińskiego/

wtorek, 5 stycznia 2010

Zaproszenie

Zapraszam na wystawę prac z pracowni decoupage /którą to pracownię mam przyjemność prowadzić/.
Wystawa będzie czynna tylko w środę, 6 stycznia, w godz. 19.00 - 21.00.

Przy okazji będzie można pokolędować przy żłóbku z Kacprem, Melchiorem i Baltazarem :)

Miejsce: Katolicki Dom Kultury, ul. Bobrowskiego 6 (tuż przy kościele św. Kazimierza)
/na stronie KDK, w zakładce kontakt, mapka dojazdowa/

PS
Wystawa będzie jednak czynna do niedzieli (10 stycznia) ;)))
w czwartek i piątek w godz. 10.00 - 13.00 i 17.00 - 19.00,
w niedzielę 11.30 - 13.30

...

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Noworocznie...

Poświąteczne moje rozleniwienie okazało się zaraźliwe... przeszło na mój komputer, który po prostu padł chyba z obżarstwa (załadowałam go zdjęciami, nafaszerowałam mailami, napchałam blogami do spokojnego poczytania), a on - niewdzięczna bestia - po prostu rozłożył się i ani zipnie...
Poczułam się odcięta od świata, od informacji, od możliwości zrobienia czegokolwiek, odłączona od krwiobiegu internetowego... okropne uczucie!
A przecież kiedyś ŻYŁO SIĘ bez komputera!

W oczekiwaniu na reanimację i odzyskanie dostępu do zdjęć, a  korzystając z zaprzyjaźnionego laptopa, zapraszam do żartobliwego psychotestu ( z serii: znalezione w sieci):

Znamy wszyscy historię o Trzech Królach i narodzinach Chrystusa. Dla kobiet jest to opowieść doskonale obrazująca wszystkie męskie cechy, które nas denerwują.
Po pierwsze: Trzej Mędrcy zakładali, że niebiosa kręcą się wokół nich - gwiazda świecąca na wschodzie znalazła się tam wyłącznie po to, by mogli za nią podążyć!
Po drugie: do stajenki, w której Jezus się urodził, dotarli dopiero po dwóch miesiącach, prawdopodobnie dlatego, że - jak to faceci - nie chcieli spytać o drogę!
Po trzecie: - cóż za niepraktyczny wybór prezentów: złoto, mirra i kadzidło!
Na cóż złoto maleństwu i wycieńczonej matce, po cóż mirra - silnie pachnący olej roślinny służący do balsamowania zmarłych i po co kadzidło (pachnąca żywica służąca do okadzania)? No, ja się pytam, po co?
I wreszcie: kto widział trzech mądrych facetów naraz?

Otóż, wyobraźmy sobie, co było, gdyby do Betlejem wybrałyby się, zamiast Trzech Królów, Trzy Królowe?...

- po prostu spytałyby o drogę
- dotarłyby w porę
- pomogłyby przy porodzie
- wysprzątałyby stajenkę
- przyniosłyby przydatne prezenty (pieluszki, butelki, zabawki)
- i coś do jedzenia...

Za to po opuszczeniu stajenki, w drodze powrotnej, jak to kobiety, porozmawiałyby:

- widziałyście, jakie sandały Maryja ubrała do swojej tuniki?!
- ten mały nic a nic nie jest podobny do Józefa...
- jak oni mogą wytrzymać z tyloma zwierzakami?!
- a ich osiołek to jest  już całkiem na wykończeniu...
- mówią, że Józef jest bezrobotny...
- chciałabym tylko wiedzieć, kiedy oddadzą nasz garnek, w którym przyniosłyśmy łazanki...
- Dziewica?!  koń by się uśmiał! Ja znam Maryję jeszcze z uczelni1!

Mnie to nieodmiennie śmieszy, co roku jakaś wersja wpada mi w ręce :)
Bardzo to prawdziwe, fajnie uchwycone i dużo mówi o naszej męsko-damskiej naturze, prawda?

A na koniec spóźnione, ale szczere życzenia dla wszystkich, którzy zabłądzą w sieci do mojego bloga:

WSZYSTKIEGO!!! I TO W NAJLEPSZYM GATUNKU!!!